Kiedy nie zna się dotychczasowego dorobku młodego Wesa Andersona, jego najnowszy film jest jak półtoragodzinny rajd po absurdzie. Poważnym błędem byłaby próba klasyfikacji gatunkowej obrazu –
Kiedy nie zna się dotychczasowego dorobku młodego Wesa Andersona, jego najnowszy film jest jak półtoragodzinny rajd po absurdzie.
Poważnym błędem byłaby próba klasyfikacji gatunkowej obrazu – reżyser splata tu komedię z kryminałem, do horrorowych wstawek dorzuca galopujące kino akcji, a pomiędzy obyczajową otoczkę wkłada satyryczne wątki. Wszystko to traktuje mocno dopieszczonym detalem i dokłada genialną muzykę Alexandra Desplata. Całość migocze, zmienia się, hipnotyzuje, wprowadza w osłupienie, sprowadza na twarz niedowierzanie, aby w końcu pozostawić widza w niemym zachwycie… albo i nie. Bohaterowie, dialogi, kostiumy i cała hotelowa rzeczywistość mają na sobie specyficzne piętno Andersona. Tu geniusz splata się z kiczem, a nie jest to mieszanka jadalna dla każdego amatora kina.
"Grand Budapest Hotel" to inspirowana twórczością Stefana Zweiga opowieść o niezwykłym duecie w niezwykłych tarapatach. Pierwsze skrzypce gra wykwintny konsjerż Gustave H. (świetny Ralph Fiennes), który poza zapewnianiem swoim gościom profesjonalnej opieki i poradnictwa za dnia, świetnie sprawdza się również nocami, oferując najstarszym klientkom wymyślne usługi seksualne. Starsze panie na zabój kochają jego nienaganne maniery, nieodłączny zapach perfum oraz lekkość, z jaką potrafi opowiadać im o pięknie. W tym szczególnym przypadku "na zabój" jest całkiem trafnym określeniem – niedługo po tym, jak Grand Budapest opuszcza jedna z najbardziej majętnych kochanek Gustave'a, Madame D. (w tej roli niesamowicie ucharakteryzowana Tilda Swinton), świat obiega wiadomość o jej śmierci. Konsjerż dowiaduje się, że jednym z ostatnich życzeń magnatki było, aby odziedziczył po niej pewne bezcenne arcydzieło… I właśnie w tym momencie sprawa zaczyna się komplikować, bo zazdrosna rodzinka zmarłej – z socjopatycznym synem Dimitrijem na czele (tu popisał się Adrien Brody) – oskarża Gustave'a o morderstwo.
Główny bohater nie może znieść podobnej zniewagi – w towarzystwie swojego podopiecznego lobby boya Zero Moustafy (z namalowanymi kredką wąsami Tony Revolori) postanawia wykraść przepisany mu obraz i uciec przed niesprawiedliwym sądem.
Dalej robi się tylko oryginalniej i dziwniej, a jedna absurdalna scena goni następną. Mamy tu wątek starannie planowanej ucieczki z więzienia, opowieść miłosną z ciastkami w tle, epicki pościg narciarski oraz przypominające pythonowskie produkcje, kuriozalne ujęcia w dalekim klasztorze. Akcja skacze z miejsca na miejsce, zmieniają się konwencje i stroje, przewijają się dziesiątki perfekcyjnie wystylizowanych postaci epizodycznych, granych przez plejadę gwiazd (Edward Norton, Jude Law, Bill Murray czy grający dorosłego Moustafę F. Murray Abraham)… A wszystko to opakowane jest w pewną melancholijną tęsknotę za przeszłością, czasami, które zachwycały przepychem, staromodną dbałością o maniery i ludźmi o nieszkalowanych opiniach. Świetnym bohaterem tła jest sam hotel, który, tak dostojny i słynny w okresie międzywojennym, w czasach głębokiego komunizmu opustoszał i zapadł się w sobie, zmurszał i ucichnął. Jak i jego klientela, jak jego właściciele, jak cały świat po wojnie.